Trzmiel
Zawarłem znajomość z Trzmielem. Było to jeszcze przed tymi gorącymi dniami, jakiegoś chmurnego i spokojnego popołudnia. Zauważyłem go najpierw kątem oka, jak lata za uchylonym lekko oknem - właściwie nim go dostrzegłem, usłyszałem jego grube i rubaszne pobrzękiwanie. Stuknął dwa razy w szybę, po czym zawisł gdzieś w górze, by po chwili wpakować się do pokoju przez niewielką szparę: czarny, kosmaty i z jaskrawo pomarańczowym odwłokiem. Machnąłem w jego stronę czym tam miałem pod ręką - już nie pamiętam - a wynocha, grubasie jeden, szukasz guza? Zrobił rundę naokoło pokoju, wrócił do okna i zaczął tłuc nosem w szybę. Wreszcie usiadł na okiennej ramie i pobrzękując od czasu do czasu, czekał na rozwój sytuacji: pokazałem mu w końcu, którędy droga.
Dwa dni później było już ciepło na tyle, że okno stało otworem przez cały dzień. Trzmiel wpadł znienacka wczesnym popołudniem, zadowolony z życia wylądował na stole i jak gdyby nigdy nic, jakby był u siebie, zaczął drzemać. Pacnąłem koło niego gazetą, a ten nic. Odsunął się tylko trochę na bok. Pacnąłem drugi raz - to samo. Strąciłem go lekko ze stołu - zabrzęczał, naburmuszył się, okrążył mnie dwa razy i usiadł na szafie. I rób, co chcesz.
Dnia następnego zawitał już przed południem, pokręcił się trochę i odleciał. Po południu znowu. I tak co dzień. Dałem spokój - niech sobie stworzenie bzyka, co mi tam. I nazwałem go Pimpuś. Pimpuś Trzmiel. W końcu nie pasuje o dobrym znajomym myśleć wyłącznie w kategoriach entomologicznej taksonomii. Łupnie mnie czasem z barana w ramię i brzęczy: "Stary, co tak siedzisz? Chodź, pobawimy się w berka." Albo siada na otwartej książce i pobrzękując udaje, że czyta: "De-zy-de-rat... Ki diabeł?"
Przez ostatnie trzy dni nie przylatywał. Pewnie nawet nie chciało mu się wyścibić nosa z norki - bał się, że zmoknie. Ale dziś przed południem znajome buczenie ozwało się na dworze i czarna kulka zaczęła krążyć za szybą. Uchyliłem szerzej okno, dawaj brachu, dawaj... Usiadł na stercie książek, otrzepał skrzydełka, podrapał się łapką za uchem i chyba zasnął. A po chwili zaczął cicho mruczeć.
Dwa dni później było już ciepło na tyle, że okno stało otworem przez cały dzień. Trzmiel wpadł znienacka wczesnym popołudniem, zadowolony z życia wylądował na stole i jak gdyby nigdy nic, jakby był u siebie, zaczął drzemać. Pacnąłem koło niego gazetą, a ten nic. Odsunął się tylko trochę na bok. Pacnąłem drugi raz - to samo. Strąciłem go lekko ze stołu - zabrzęczał, naburmuszył się, okrążył mnie dwa razy i usiadł na szafie. I rób, co chcesz.
Dnia następnego zawitał już przed południem, pokręcił się trochę i odleciał. Po południu znowu. I tak co dzień. Dałem spokój - niech sobie stworzenie bzyka, co mi tam. I nazwałem go Pimpuś. Pimpuś Trzmiel. W końcu nie pasuje o dobrym znajomym myśleć wyłącznie w kategoriach entomologicznej taksonomii. Łupnie mnie czasem z barana w ramię i brzęczy: "Stary, co tak siedzisz? Chodź, pobawimy się w berka." Albo siada na otwartej książce i pobrzękując udaje, że czyta: "De-zy-de-rat... Ki diabeł?"
Przez ostatnie trzy dni nie przylatywał. Pewnie nawet nie chciało mu się wyścibić nosa z norki - bał się, że zmoknie. Ale dziś przed południem znajome buczenie ozwało się na dworze i czarna kulka zaczęła krążyć za szybą. Uchyliłem szerzej okno, dawaj brachu, dawaj... Usiadł na stercie książek, otrzepał skrzydełka, podrapał się łapką za uchem i chyba zasnął. A po chwili zaczął cicho mruczeć.
Ilustracja: Ambrosius Bosschaert the Elder: A Still Life of Flowers in a Wan-Li Vase (fragment)
Komentarze
Prześlij komentarz